Miejscami ta komedia ma potencjał skręcić w jakąś mniej oczywistą ścieżkę, np. konfliktu wartości między dobrodusznym tradycjonalizmem a na wskroś nowoczesnym braniem rzeczywistości jak byka
Rickie Rendazzo jest już nie najmłodszą gwiazdą estrady, obdarzoną przeciętnym głosem i mało oryginalnym emploi rozczochranej rockmanki, mającej słabość do czarnej skóry i nadmiaru biżuterii. Ta, przypominająca do złudzenia biedniejszą wersję Maryli Rodowicz, pieśniarka w Polsce pewnie skazana byłaby na weselne występy, ale w Los Angeles, gdzie klubów muzycznych jest więcej niż supermarketów, może wciąż oddawać się swojej pasji. Zważywszy na fakt, że dla kariery całkowicie poświęciła życie rodzinne, trudno się dziwić, że mimo upływu lat trzyma się jej uporczywie, choćby za cenę wykonywania jedynie coverów Bruce'a Springsteena i Toma Petty’ego w trzecioligowym, do połowy pustym lokalu. Jednak pod zmęczoną życiem twarzą i sztuczną sceniczną fasadą wyraźnie tli się jeszcze sporo niespożytej energii. Ze stanu małej stabilizacji wyrywa ją telefon od byłego męża, informującego, że ich córka właśnie przechodzi załamanie nerwowe z powodu niedawnego rozwodu. Rickie błyskawicznie dostrzega swoją szansę choć częściowego odkupienia grzechów wyrodnej matki. Jak łatwo się domyślić, na miejscu nie czeka na nią okazały komitet powitalny. Za całe rodzinne ciepło musi jej wystarczyć pies, który jest zbyt młody, aby pamiętać jej przeszłe wybryki.
Miejscami ta – nie wiedzieć czemu zaklasyfikowana jako dramat – komedia ma potencjał skręcić w jakąś mniej oczywistą ścieżkę, np. konfliktu wartości między dobrodusznym tradycjonalizmem a na wskroś nowoczesnym braniem rzeczywistości jak byka za rogi albo ciekawego przedefiniowania roli kobiety w ponowoczesnym społeczeństwie. Wyraźnie widać, że scenarzystka "Juno" miała takie ambicje, ale ostatecznie zabrakło jej konsekwencji i zdecydowania, dlatego wszystkie punkty zapalne szybko wracają na bezpieczną drogę konwencjonalnej farsy. Przykro się patrzy jak Cody, autorka inteligentnych historii, wymagających od widza otwartego umysłu i uruchomienia sporych pokładów empatii, tym razem tworzy na naszych oczach kabaret bezwstydnych stereotypów. Rickie, głosująca w wyborach prezydenckich dwukrotnie na Busha, lubiąca wykrzyczeć ze sceny, że "Ameryka to najlepszy kraj na świecie" gra tu rolę etatowej konserwatystki, która jak barbarzyńca wkracza do domu liberalnej rodzinki, w której obowiązkowo musieli znaleźć się kolejno – gej, weganin i Afroamerykanka. Mógł to być całkiem mądry film o tym, że – trawestując polski tytuł – często jest już dużo za późno na naprawienie błędów z przeszłości. Twórcy jednak podzielili los głównej bohaterki – zrezygnowali z oryginalności na rzecz filmowego coveru, bezpiecznego, mającego potencjał dotrzeć do szerszej publiczności.
Absolwentka filozofii i polonistyki na Uniwersytecie Warszawskim. Laureatka III miejsca w konkursie im. Krzysztofa Mętraka dla młodych krytyków filmowych (2011). Pisze o filmach do portali... przejdź do profilu